poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Rozdział 1.


*  Clay’s P.O.V. *


- Czyli to koniec?
Wpatruje się w chłopaka, czując narastającą panikę. Każdy mięsień mojego ciała mimowolnie się napina. Modlę się w duchu, by był to tylko durny żart. Przecież Jack ma takie poczucie humoru, prawda? Zaraz wybuchnie gromkim śmiechem, przytuli mnie i zapewni, że nie zamierza mnie zostawić. Przeczesuję włosy palcami.
- Dokładnie to przed chwilą powiedziałem. Wybacz, nie umiem tego zrobić w delikatniejszy sposób.
Wbijam w niego zdezorientowane spojrzenie, a gdy jego tęczówki napotykają moje, nie dostrzegam w nich nic poza lodowatą obojętnością. Czy to możliwe, że jeszcze wczoraj zapewniał mnie o swoim domniemanym uczuciu?
- Cieszę się że nie robisz niepotrzebnych scen. Ale zostaniemy przyjaciółmi?
Do oczu napływają mi łzy, ale przełykam szloch i uśmiecham się lekko. Odpowiada tym samym, a ja już nie jestem w stanie walczyć z płaczem, więc odwracam się szybko, by nie widział kolejnej chwili mojej słabości i odchodzę. Przez ramię widzę jeszcze, jak Jack idzie w sobie tylko znanym kierunku. Drżące kolana, nie dają rady utrzymać mojego ciężaru ani chwili dłużej, opadam na krawężnik.
Jeden moment, zaprzepaścił trzy lata. Trzy pieprzone lata. Z wściekłością ocieram słony potok na policzkach. Nie wiem na kogo jestem bardziej zła: na niego, że skończył to, co na dobrą sprawę dopiero teraz się zaczęło, czy na siebie, bo poświęciłam mu najlepsze lata życia i jeszcze się nad sobą użalam. Wzdycham. On jest skończonym idiotą, ja jestem skończoną idiotką i wszyscy jesteśmy idiotami warczę w myślach, podnosząc się z ziemi.
Chłodny podmuch wiatru i pierwsze krople zwiastują nadejście prawdziwej ulewy. Otulam się ciaśniej bluzą i pocieram ramiona. Gdyby Jack tu był, pewnie skarciłby mnie, że za lekko się ubieram i oddałby mi swoją kurtkę. Kręcę głową. Jacka tu nie ma i w najbliższym czasie, raczej nie będzie.
Deszcz leje tak bardzo, że z każdej części mojego ciała spływa woda, jeszcze zanim dochodzę do bramy. Drżącymi, skostniałymi palcami wyciągam klucze z kieszeni i z niemałą trudnością wkładam je do zamka.
W domu panuje kompletna cisza, nikogo nie ma. Marszczę nos, wspominając jak jeszcze niedawno ściany pobrzmiewały echem śmiechu Jacka, kiedy wspólnie próbowaliśmy przyrządzić posiłek. Bardziej on próbował, bo ja siedziałam tylko na blacie, co chwilę pytając co robi i podjadając kolejne składniki. Mojego ukochanego, jedynego, najlepszego Jacka. Jacka, którego uśmiech był niczym promyk słońca w najbardziej burzowy dzień. Jacka, którego głos był najpiękniejszą melodią dla mojego ucha. Jacka, którego nieodgadnione zazwyczaj oczy, stawały się jasne i czytelne, gdy na mnie patrzył. Jacka, który zawsze rozśmieszał mnie swoimi głupimi minami i kompletnie nieśmiesznymi żartami, gdy byłam smutna. Och, dlaczego nie umiem być na niego zła dłużej niż pięć minut? Nawet gdy tak cholernie mnie rani, jednym humorkiem zaprzepaszczając tak długi okres, ciężko budowanej relacji?
Zrzucam mokre ciuchy w przedpokoju, widząc, że woda już dawno zdążyła spłynąć, tworząc na ziemi, pokaźnych rozmiarów, kałużę. Zupełnie, nie przejmując się tym, że jestem w samej bieliźnie, stawiam pierwsze kroki na drewnianej podłodze i kieruję się w stronę łazienki. Gorące prysznice z reguły na mnie nie działają, ale obecnie jestem tak zdesperowana, że spróbuję wszystkiego, by choć przez chwilę poczuć się lepiej.
Dopiero gdy ciepła woda spływa po moich ramionach i plecach, uzmysławiam sobie jak wykończona jestem. Boli mnie każda najmniejsza część ciała, zupełnie jak po przebiegnięciu maratonu. Czy ból psychiczny możemy odczuwać fizycznie? Obiecuję sobie, że zapytam o to psychologa, gdy tylko się do niego udam. Mimowolnie uśmiecham się na wcześniejszą myśl. Ja i maraton? Połączenie niemożliwe.
Opieram się o chłodną ścianę, a na skórze od razu pojawia się gęsia skórka. Nawet nie orientuje się, że po mojej twarzy płyną łzy. Czy ich źródło, jakim są moje oczy, nigdy nie wysycha? Moja podświadomość warczy, żebym wzięła się w garść, ale nie potrafię. Nie, gdy widzę rozpromienioną twarz byłego chłopaka, za każdym pieprzonym razem, gdy opuszczę powieki. Nie, gdy uświadamiam sobie, że już nigdy nie poczuję jego ust przy swoich wargach. 
Wychodzę z łazienki, czując się cieniem samej siebie. Odrętwienie nie chce opuścić mojego ciała, choć umysł usilnie próbuje się uwolnić. Po posprzątaniu mokrej kałuży, którą stały się moje ubrania, zajmuje wygodne miejsce na łóżku i zakopuje się w kołdrze.
Słone łzy wciąż ciekną po moich policzkach, ale tym razem nie użalam się nad tragicznym związkiem, zakończonym kilka chwil temu. Ubolewam nad własną głupotą. Jak mogę płakać za kimś, kto na dobrą sprawę nigdy nie traktował mnie poważnie?
Gryzę się w język. To nie tak, że nie traktował mnie poważnie. Przecież tyle razy zapewniał o swoich uczuciach, zawsze był przy mnie. Po prostu wyrósł z naszej dziecinnej relacji, chce zbudować coś trwalszego i poważniejszego. Dojrzał, a w jego świetlanej przyszłości najwyraźniej nie ma dla mnie miejsca, no cóż na pewno nie w taki sposób, w jakim bym chciała. Nie mam prawa go za to winić.
Zagryzam wargę, gdy podnoszę się i obracam poduszkę na drugą stronę, by nie widzieć czarnych śladów tuszu na białej poszewce. Muszę to wyprać, zanim mama się zorientuje i znowu wybuchnie awantura o nieszanowanie jej ciężkiej pracy. Prycham. Od kiedy wsadzenie ubrań do pralki to ciężka praca? Nawet mój nieogarnięty brat potrafi to zrobić.
Rozlega się ciche pukanie do drzwi. Podnoszę głowę, żeby zobaczyć Charlie, próbującą wślizgnąć się do mojego pokoju.
- Mogę?
- Jeśli musisz – przewracam oczami, ponownie opadając na łóżko. Moja głowa waży chyba dwieście ton, a ja jestem zbyt leniwa, by podjąć próbę utrzymania takiego ciężaru.
- Muszę. – odpowiada, zostawiając oczywiście uchylone drzwi. Jest taka irytująca.
- Mogę pożyczyć jakąś sukienkę? Wybieramy się dzisiaj z Isaackiem na randkę, a w mojej szafie nie ma nic odpowiedniego.
- Nie mam szczególnej ochoty dzielić się z tobą moimi ubraniami – krzywię się lekko, odrzucając kołdrę teatralnym gestem – Przecież masz pełną szafę klubowych ubrań, w których często wyglądasz gorzej niż dziwka. Nie możesz wybrać czegoś stamtąd?
Wzdycha na mój niemiły komentarz i podchodzi do komody, otwierając każdą jej szufladę i skrupulatnie przeglądając zawartość.
- Pozwoliłam ci to zrobić? – unoszę jedną brew i gwałtownym ruchem popycham małe drzwiczki, tak mocno, że prawie przytrzaskują jej palce.
- Nie powiedziałaś nie – zauważa. Wzdycham.
- Nie powiedziałam też tak – odgryzam się, kierując się do drugiej szafy i rzucając w jej stronę jedną z moich sukienek – Jesteś pewna, że chcesz to pożyczyć? Mamy… Trochę inne style. I figury. Może być za krótka.
- Jakbym zwracała uwagę na długość – parska, zupełnie jakby czytała mi w myślach.
- Chyba dzisiaj zwracasz, skoro przyszłaś coś ode mnie pożyczyć.
Sięgam po komórkę, spodziewając się wiadomości od Jacka. Dopiero gdy nie dostrzegam na wyświetlaczu żadnego powiadomienia, uzmysławiam sobie, że ze mną zerwał. Skończyliśmy. Nie będzie więcej smsów na dzień dobry, ani na dobranoc. Nie będzie więcej pytań jak minął dzień, czy co porabiam. Zagryzam wargę i przełykam ślinę, ostatnimi siłami zwalczając płacz. Nie rycz, nie rycz podświadomość drze się na mnie ciężkim, basowym głosem On wciąż będzie w twoim życiu. Przecież jesteście przyjaciółmi. 
Jasne, przyjaciółmi. Prycham. 
- Masz rację, jest za mała – wzdycha w końcu, wychodząc z łazienki w mojej czarnej, wieczorowej sukience. Pewnie coś bym jej odpowiedziała, gdybym nie zapatrzyła się na jej długie nogi i szczupłą sylwetkę, wyeksponowaną przez przykrótką kreację. Nawet jeśli materiał ledwo zakrywa jej zgrabny tyłek, wygląda perfekcyjnie. Mam ochotę zacząć krzyczeć. Dlaczego ja i moja siostra to pieprzone przeciwieństwa? Odkasłuję.
- Nie jest za mała – mierzę krytycznym spojrzeniem lekko odstające boki – Idealna na imprezę.
- Nie pokażę się tak w klubie jazzowym – jęczy, wyciągając następny wieszak, tym razem z dłuższą sukienką.
- W czym? – zatrzymuję się w pół kroku – Charlie Dallas, czy ty właśnie powiedziałaś, że idziesz do klubu jazzowego?
Wbija we mnie spojrzenie.
- Rodzice Isaacka otwierają nowy klub i zaprosili nas na część oficjalną.
- Nas?
Jej głos staje się przytłumiony, gdy znika za drzwiami łazienki, by przymierzyć kolejne sukienki.
- Nas. Mnie i Isaacka. Jako parę. I w sumie…
- Jasne, nie kończ – macham ręką.
Co to w ogóle za pomysł by otwierać klub jazzowy w takim miejscu? Czy naprawdę wierzą, że bandy niewyżytych nastolatków nagle zmienią zainteresowania i zrezygnują z całonocnych balang w normalnych klubach, przerzucając się na to gówno? Śmieję się lekko.
- Przestań przewracać oczami, wyjdziemy stamtąd jak tylko będziemy mogli. To nie do końca nasze klimaty.
- Nie przewracam oczami. Ta jest w porządku. – mówię, gdy wychodzi by pokazać się w krwistoczerwonej sukience bez rękawów. Materiał lekko przylega do ciała, podkreślając wszystkie atuty jej figury.
- Też mi się tak wydaje. Baletki czy szpilki?
- A ile masz lat? – odpowiadam pytaniem na pytanie – Dziewięć czy dziewiętnaście?
Uśmiecha się lekko, ukazując dołeczki. Rzucam się w stronę łóżka, rozplątując słuchawki. Zapowiada się miły, samotny wieczór.
- Rodzice są w delegacji, a Cameron siedzi w pracy, więc dom jest cały twój. Zaprosisz Jacka?
Zamieram. Jąkając się, dukam idiotyczną odpowiedź, kłamiąc, że mój były chłopak jest dzisiaj chory i ma mnóstwo nauki, a poza tym prawdopodobnie nie ma go w domu, bo wyjechał na pogrzeb wyimaginowanej cioci kuzynki babci. Charlie nie wydaje się być przekonana, ale nie zadaje więcej pytań. Jestem jej wdzięczna, że choć raz potrafi powstrzymać swoją chorą ciekawość i ugryźć się w język. Obrzuca mnie ostatnim zatroskanym spojrzeniem, jeszcze raz dziękuje za sukienkę i wychodzi z pokoju, zostawiając mnie samą z myślami, dotkliwie tłukącymi się po czaszce. Kilka chwil później słyszę trzask frontowych drzwi i pisk opon na podjeździe.



 *  Charlie’s P.O.V.  *



- Wyglądasz jak dziwka – stwierdzam, obrzucając dziewczynę szybkim spojrzeniem. Zapinam pas, a ona z piskiem opon rusza z podjazdu i wyjeżdża na główną drogę.
- I tak też mam wyglądać. Chyba nie muszę ci przypominać po co tam jadę – chichocze, dociskając pedał gazu. Gwałtowny wzrost prędkości wbija mnie w siedzenie i sprawia, że uderzam głową w zagłówek. Z przerażeniem zerkam na konsolę, by dostrzec, że przekraczamy dozwoloną szybkość co najmniej trzy razy.
- Za to ty wyglądasz słodko i elegancko, niewinnie wręcz – marszczy brwi – Niezła taktyka Charlie, najbogatsi lecą właśnie na takie.
Wzdycham lekko i, ignorując słowa blondynki, odwracam się do tyłu, by ostatni raz zerknąć na oddalający się dom. Martwię się o Clay. Wiem, że coś się stało, wystarczyło tylko wejść do jej pokoju by poczuć emanujący od niej smutek. Żałuję, że nie wypytałam o co chodzi, ale zdecydowanie nie była w nastroju do rozmowy, zresztą ja sama też nie mam ochoty słuchać jej narzekań. I choć źle się czuje z myślą, że zostawiam ją z tym wszystkim samą, bez względu na to co by to nie było, jestem pewna, że sobie poradzi, bo zawsze to robi. Moja silna, młodsza siostrzyczka… Nie mogę jej niańczyć do końca swych dni. Mam swoje życie, swoje problemy.
- Naprawdę nie musisz tego robić – Katy zaciska ręce na kierownicy i przerywa ciszę – Nie chcę, żebyś się zmuszała.
- Też nie do końca mi się to uśmiecha, ale to nie pierwszy raz, myślę, że dam radę. Nie jestem tchórzem. I dobrze wiesz, że potrzebuję pieniędzy. – wzdycham.
- Twoi rodzice raczej nie pochwalają takiego sposobu zarabiania – zauważa kąśliwie.
- A czyi by pochwalali? – pytam sarkastycznie.
- Moi mają to w dupie.
- A czego twoi rodzice nie mają w dupie? – powtarzam tym samym ironicznym tonem.
- Też fakt. Ale wiesz, że twoi cię wydziedziczą i wykopią z domu, jeśli się dowiedzą?
Wzruszam ramionami, udając, że mało mnie to obchodzi. Mam nadzieję, że uwierzy w moje słabe umiejętności aktorskie.
- Wiem, że istnieje pewne ryzyko, ale szansa, że się dowiedzą jest bardzo mała.
I tylko ta myśl nie pozwala mi uciec gdzie pieprz rośnie dodaję w myślach, ale gryzę się w język zanim zdążę wypowiedzieć te słowa na głos. Nie chcę by moje wątpliwości przeszkodziły mi w czymkolwiek. Czy nie wystarczy, że moje sumienie przybrało kolor rozżarzonego węgla i niebezpiecznie parzy mnie od środka, a ostrzegawczy dzwonek w głowie nie przestaje dzwonić, wręcz drze się z każdą chwilą coraz głośniej?
Katy obdarza mnie lekkim uśmiechem, zupełnie jakby mówiła: Moja dzielna przyjaciółka. Za to właśnie cię kocham! i pogłaśnia muzykę. Zatracam się w dudniącym rytmie, dziękując Bogu, że nie drąży tematu. 
Toyota wjeżdża na parking, zgrabnie zajmuje wolne miejsce, a przyjemny pomruk silnika cichnie. Katy szybko poprawia makijaż, a ja wysiadam z samochodu i biorę kilka głębokich wdechów. Myśl o pozytywach, Charlie. O celu. Potrzebujesz pieniędzy, pamiętasz? Przełykam głośno ślinę i przeglądam się w lusterku. Dlaczego nie mogę być choć w połowie tak pewna siebie, na jaką wyglądam? Obdarzam swoje odbicie najbardziej sarkastycznym uśmiechem na jaki mnie stać i zamykam oczy. 
Idę za blondynką do restauracji, odgłos naszych kroków odbija się w mojej głowie niczym echo. Dam radę zapewniam siebie po raz kolejny, gdy zajmuję miejsce przy stoliku i obdarzam starszego mężczyznę lekkim, kokieteryjnym uśmiechem. 



~*~

Witajcie! 
Wiem, że zaczyna się typowo, ale mam nadzieję, że uda mi się Was przekonać, że to wcale nie będzie typowe opowiadanie. Nie chcę, żeby to dotyczyło tylko zranionej przez chłopaka dziewczyny, chcę sięgnąć głębiej, do dużo poważniejszych problemów. Nie mam zielonego pojęcia, czy mi się uda, bo mam problem nawet z lekką tematyką, ale chociaż spróbuję. 
Wybaczcie nudną fabułę, możliwe niedopowiedzenia i słaby styl. Wyszłam nieco w wprawy, może być sporo błędów, jeśli jakikolwiek znajdziecie, to proszę powiadomcie mnie w komentarzu. Swoją drogą będę bardzo wdzięczna za każdy ślad obecności tutaj. 
Pozdrawiam i do napisania! :)